Tytuł: 19 razy Katherine Autor: John Green Wydawnictwo: Bukowy Las Ilość stron: 288 Ocena: 3.5/6 |
Colin Singleton to cudowne dziecko uwielbiające anagramy. Ma słabość do dziewczyn o imieniu Katherine. Nie Cathy, nie Catherine czy Kate - koniecznie KATHERINE. Jest tylko jeden problem, każda z dziewiętnastu Katherine go rzuciła. Chłopak rozpoczyna pracę nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine, który ma pomóc mu w przepowiedzeniu przyszłości każdego związku. Ale Colin zapomina o jednej, bardzo ważnej kwestii - przyszłości nie da się przewidzieć.
Na okładce spotykamy się z następującą informacją: Zabawna, wciągająca, niezwykle złożona powieść. I cóż, jeśli chodzi o mnie, to zgadza się tylko określenie "złożona", ponieważ ta książka ani mnie nie rozbawiła, ani nie wciągnęła. Dlaczego więc przeczytałam ją w dwa dni? Po pierwsze dlatego, że ma duża czcionkę, a to sprzyja szybkiemu czytaniu, a po drugie dlatego, że była dość nudna i chciałam jak najszybciej przez nią przebrnąć, a nie lubię nie kończyć książek.
Z każdym kolejnym rozdziałem czekałam na jakiś ciekawy rozwój akcji, ale wszystko było spokojne i lekko nużące niczym lato na wsi. Owszem, zdarzały się momenty, w których historia mnie wciągała, ale trwało to może jakieś dwie strony, dopóki Colin znowu nie wracał do swoich wywodów na temat Teorematu i swojej rozpaczy.
Co do samych bohaterów, udało mi się polubić jedną z postaci występujących w tej książce, a mianowicie Lindsey. Jak dla mnie dużo ciekawsza postać od genialnego Colina, która mogłaby być główną bohaterką tej książki, bo może wtedy akcja byłaby ciekawsza.
Jeśli chodzi o głównego bohatera i jego przyjaciela Hassana, to dawno nie spotkałam postaci, które tak bardzo by mnie irytowały. Dlaczego? Głównie z powodu wtrącania słówek albo fragmentów dialogów z innego języka, a co za tym idzie - mnóstwa przypisów, które pojawiały się zdecydowanie zbyt często. I muszę przyznać, że tak od połowy książki przestałam zwracać na nie uwagę, bo miałam ich serdecznie dość.
Ale żeby nie było, że przedstawiam Wam tylko złe strony tej książki. Po pierwsze - szata graficzna. Na pewno bardzo podoba mi się okładka, która co prawda pewnie nie jest elementem pochodzącym od samego autora, ale podoba mi się sam jej pomysł i estetyka. Po drugie, jak już mówiłam wcześniej, podoba mi się postać Lindsey, o której chętnie przeczytałabym osobną historię. A po trzecie, podoba mi się klimat Gutshot, czyli miasteczka, w którym odgrywa się znaczna część akcji, a także wątek z robieniem wywiadów z jego mieszkańcami. Ich historie bywały dla mnie ciekawsze od głównego wątku tej książki.
Co powiedzieć w podsumowaniu? Powiem, że się zawiodłam, i że książka nie spełniła moich oczekiwań. Miałam nadzieję na lekką, ciekawą historię, a dostałam nudnych bohaterów i nużącą akcję. Przyznam szczerze, że zraziłam się nieco do Johna Greena, ale myślę, że dam mu jeszcze szanse, bo nie będę oceniać go po jednej, słabszej w mojej opinii, książce .Nie napiszę Wam czy ją polecam, czy nie, bo jest po prostu taka nijaka. Nie stracicie nic, jeśli jej nie przeczytacie, ale jeśli już się do tego zabierzecie, to nie spodziewajcie się fajerwerków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz